O mnie słow kilka ...

No cześć! Skoro już kliknąłeś „o mnie”, to znaczy, że chcesz wiedzieć, z kim masz do czynienia. Albo Ci się nudzi – jedno z dwóch.

Jestem Damian – tak po prostu, bez wielkich liter, bez tytułów. Nie jestem tu jako instruktor czy ktoś, kto już wszystko wie, ale jako ktoś, kto chciałby się podzielić tym, co udało mi się odkryć. To dopiero pierwsze słowa na stronie, a już chce mi się skrytykować te klasyczne teksty w stylu “trzeba mieć empty mind”… Ja jestem większym fanem open mind, bo to, czym chcę się tutaj podzielić, jest właśnie dla ludzi z otwartymi głowami. Wiem, jaki wewnętrzny konflikt potrafi wywołać. Zanim jednak do tego dojdziemy – może od początku…

Zaczęło się klasycznie: jako dzieciak zobaczyłem fragmenty filmów i pomyślałem „też tak chcę”. Plan był prosty, będę trenował Shaolin Kung-Fu – co okazało się typowym “uważaj, o co prosisz”, bo udało mi się trafić na nauczycieli prosto z Shaolin. Od ponad dwudziestu lat jestem zakochany w chińskich sztukach walki – ale nie w tym filmowym lataniu po ścianach, tylko w prawdziwym, czasem brzydkim, ale równie magicznym. Szybko okazało się, że czegoś mi brakuje. I to sporo.

Pierwszym rozczarowaniem było uczucie, że mimo włożonego wysiłku i poznawania kolejnych form, przewagę miałem tylko nad kimś słabszym – czyli np. nad osobą nietrenującą. Jeszcze gorzej było w sanda. No i zaczęły się pytania. Mnóstwo pytań. Głównie jedno: gdzie jest to klasyczne kung fu, dzięki któremu słabszy może pokonać silniejszego dzięki praktyce ? Zamiast jasnych odpowiedzi – enigmatyczna chińska klasyka, która w prawdziwym życiu nic nie zmienia. Frustracja rosła. Jestem fanem powiedzenia: „jeśli coś rozumiesz, potrafisz to wyjaśnić dziecku”. Odpowiedzi w stylu “to tradycyjny model nauczania”… dla mnie to po prostu stara dobra wersja: „nie ogarniam, zapłać i daj mi spokój”. Nawet pomijając elementy walki to zastanawiało mnie jak to jest, że stojąc latami w niskich pozycjach obiecane zakorzenienie się nie pojawiło. Nie raz było widać jak mistrzowie potrafią stać jak głazy, a kiedy ja trenuje niskie pozycje, słucham o energiach jak korzeniach ale wystać nie mogłem jak tylko spróbował ktoś większy. Uważam, że jak się coś trenuje to trzeba nabywać umiejętności których nie posiadają ludzie którzy nie trenują. Jak ktoś idzie na boks czy też taniec to szybko widać rezultaty, a przy Kung-Fu i Tai Chi tego nie było. Czegoś brakowało, a kolejne formy niczego nie zmieniały.

A potem przyszedł 2017 rok i spotkanie z moim aktualnym mistrzem – Chen Zhonghua. To był ten moment. Bum. Game changer, totalna zmiana paradygmatu. Widziałem wcześniej jego filmy na YouTube, ale warsztat był jeszcze lepszy – był bezpośredni kontakt i niesamowite zaangażowanie dydaktyczne. Czegoś takiego wcześniej nie widziałem u nikogo. Nauka i prezentacje odbywały się w kontakcie fizycznym i przy tablicy. Można było zadawać dowolne pytania, a mistrz Chen Zhonghua na wszystko odpowiadał – tłumacząc współczesnym językiem. Zero mistycyzmu, zero chowania się za magicznymi zwrotami czy energiami. Wszystko, co mówił, potrafił pokazać. Od każdego był mniejszy i lżejszy, ale delikatnie demonstrował, że generowana przez niego siła jest prawdziwa. Każdy mógł spontanicznie spróbować – bez podkładania czy odgrywania ról.Przekreśliłem wszystko, co wiedziałem wcześniej. Od razu zrozumiałem: oto prawdziwy Mistrz.

Nie zobaczyłem tego – poczułem. Bo taijiquan można tylko doświadczyć. Taijiquan to sztuka przekazywana przez dotyk.To, co wcześniej znałem tylko powierzchownie, nagle stało się piękne i praktyczne na zupełnie innym poziomie. Praktyczne, bo w ciągu kilku lat czuję, jakbym dostał nowe ciało – po tuningu, z nową mechaniką. Wszystkie piękne chińskie filozoficzne zwroty stały się proste i zrozumiałe. Cały koncept yin-yang – bo taijiquan to właśnie yin-yang – sprawił, że patrzę na świat jak Neo w Matrixie po wzięciu tabletki, która pokazuje rzeczywistość bez iluzji.

Znikają puste ruchy i pojęcia, znikają style, które są tylko ludzką preferencją co do ruchu… zostaje tylko yin-yang. I o tym właśnie chcę tutaj opowiadać – prostym językiem, tak jak to do mnie dotarło. Na luzie, bez mistycyzmów (choć pewnie niejeden odczarujemy), bez ubierania się w piżamy i prób bycia „fang song” tylko po to, by „być zgodnym z naturą”. Dziś, kiedy słyszę coś takiego, zawsze odpowiadam: kamień jest 100% zgodny z naturą i ekstremalnie rozluźniony – fang song do kwadratu ;-)

Od tamtej pory obsesyjnie zgłębiam tai chi w tej „nowej” wersji – a może właśnie w tej starej, prawdziwej – starając się odczarować komercyjną papkę, która często przypomina new age. Przynajmniej ja to tak widzę - to moja prywatna perspektywa. Pomimo, że dzisiaj już mnie tak nie intresuje aspekt bojowy to rozumiem dlaczego Taiji na wysokim poziomie jest skuteczną sztuką walki. Niestety jeśli ktoś chce nauczyć się szybko bronić to sam polecam zacząć od innych systemów ;-) Natomiast jeśli już ktoś ma jakieś doświadczenia to Taiji przez swoją biomechanikę potrafi zrobić niezły tuning. Nie tylko w sztukac hwalki ale dowolnym sporcie czy aktywności ruchowej.

Mówi się, dodaj do czegoś Taiji, a będzie to lepsze. Dodaj coś do Taiji, a nie będzie to Taiji.

Jeśli dotrwałeś do końca i nadal jesteś ciekaw tego jak wygląda mój świat Taiji – zapraszam!

Niech ten blog będzie dla Ciebie niczym słowa Mistrza Hong Junshenga

“Mój Taijiquan jest jak ogród. Weź to, co ci się podoba. Posadź to w swoim ogrodzie i pozwól temu rosnąć.”